Basiu! Zjechałem, zjechałem!

Fenomenalna struktura mózgu pozwala na przywoływanie wspomnień. A jakże fajnie posiadać takie wspomnienia…

Działo się to całkiem dawno, a może niedawno, bo cóż to jest dwadzieścia pięć lat wobec wieczności…

Wyjechaliśmy rodzinnie w góry. Wtedy to były zimy… Jechało się drogą, która zamiast poboczy miała około dwóch metrów śniegu. Zatrzymałeś się, wysiadłeś z samochodu a obok – tunel… I ta okolica – z jednej strony po horyzont zaśnieżona, a z drugiej – cudowne ciepłe i ożywcze promienie marcowego słońca. Moja żona była fanką narciarstwa – zabrała narty. Córeczka miała niecałe pięć lat, a ja dwadzieścia osiem. Nie byłem zadowolony z faktu, że przymuszała mnie do nauki jazdy. Uważałem, że byłem wtedy już stary, miałem przecież swoje lata – a co za tym idzie – na naukę jazdy na nartach było zdecydowanie za późno. Takie przeświadczenie o tym elemencie mojej osoby miałem już podczas wyjazdów na zimowiska w czasie studiów, choć wtedy od mego wieku należało odjąć kilka lat.

Żona zjeżdżała z jednego ze szczytów, który wyposażony był w wyciąg orczykowy. A ja obserwowałem jej płynność i grację ruchów, Pochłaniałem jej obraz, gdy przemierzała różnicę wysokości czyli – gdy zjeżdżała z góry. Między obserwacją płynnych ruchów żony wraz z córcią wdrapywaliśmy się niezmordowanie idąc w jodełkę na oślą łączkę. Gdy już weszliśmy na bok stoku – robiliśmy sobie krótkie kilku – kilkunastometrowe zjazdy na krechę. Tak oto, w sposób chałupniczy uczyliśmy się zjeżdżania. Po kilku dniach pobytu żona stwierdziła, że czas najwyższy na jazdę z samej góry. No bo już nabyłem podobno wprawy. A to wszystko mimo mych męczarni, frustracji lęków i przeświadczenia, że nauka jazdy w tym wieku, to istne szaleństwo – przecież powinni tego zabronić!. Wszystko ma swój czas – tak myślałem, a na naukę jeżdżenia jest dla mnie zdecydowanie za późno! Moja żona była w tej kwestii gorsza od przysłowiowego sierżanta. Postawione przede mną zadanie było następujące: miałem zjechać z góry jak rasowy narciarz. Nie było to takie proste… Z moim przeświadczeniem na temat jazdy… Przecież byłem już za stary. Zanim się zdecydowałem starałem się odwlec ten wyrok. Miałem nadzieję, że ktoś na świecie ogłosi albo amnestię, albo choć malutkie moratorium, które i mnie obejmie. Marudziłem, wskazywałem na przeciwności. Stojąc u podnóża stoku zauważyłem starszą panią, która przestępując z nogi na nogę kogoś wypatrywała. Pomyślałem, że pewnie oczekuje na wnuczka, z którym wyjechała na ferie. Po chwili zobaczyłem tego, kogo wypatrywała. Mężczyzna zatrzymał się tuż obok obserwującej go osoby i wykrzyknął pełen radości i entuzjazmu:

– Basiu! Zjechałem, zjechałem!

Popatrzyłem zaskoczony na niego. Mógł być w wieku mego dziadka, no może z pięć lat od niego młodszy. Tak, czy siak, gość pewnie koło siedemdziesiątki, emeryt.

I jak grom z jasnego nieba dotarła do mnie myśl: on uczy się jeździć na nartach! W tym momencie najtrafniejszym opisem tego, co działo się w mej głowie byłby stan zawieszenia systemu. Stałem jak słup soli i… gapiłem się. Po jakimś czasie nastąpił samoistny restart systemu. Dotarło do mnie, że inni – starsi ode mnie też uczą się jeździć na nartach. Nie tylko uczą się jeździć. Oni jeszcze czerpią z tego niesamowitą radość. A mężczyzna cieszył się ze swego osiągnięcia jak mały chłopczyk.

Zazdrościłem mu.

Po chwili podjąłem decyzję: idę do wyciągu, wjeżdżam na górę – i zjadę.

Zjeżdżałem, a moje emocje dochodziły do zenitu. W którymś momencie okazało się, że narty nabrały takiej szybkości, przy której nie umiałem skutecznie skręcić ani zahamować! To nazywa się chyba utrata kontroli.

Jazda na krechę – tym właśnie stylem poruszałem się po linii prostej. Widziałem zbliżające się żerdzie ogrodzenia stoku. Za ogrodzeniem, w słońcu widać było wysokie kupy obornika, które rozstawione były według jakiegoś znanego tylko temu, co je rozwoził wzoru. Kupy te oczekiwały ze stoickim spokojem na rozrzucenie po polu i zintegrowanie z podłożem. Słońce grzejąc mocno rozpuszczało śnieg w dole stoku. Na śniegu pojawiały się plamy wody.

Bogowie, opatrzność, los, fart – tym razem mi sprzyjały. W jakiś cudowny sposób udało mi się zmieścić w przerwę między żerdziami. Woda zmieszana ze śniegiem wyhamowały impet zjazdu. Zatrzymałem się na wyciągnięcie ręki od kupy nawozu.

Później, nie bacząc na upadki i potknięcia, wywrotki oraz wypięcia nart nabrałem znacznej wprawy zjazdowej.

Epilog

Od tamtego zdarzenia minęło ponad ćwierć wieku. Mogę o sobie powiedzieć tak: jestem dumny z siebie, że w Alpach zjeżdżałem z najtrudniejszych – czarnych tras.

Pana, którego spotkałem na stoku Bania w Białce Tatrzańskiej nigdy więcej nie spotkałem. Choć po ponad dwudziestu pięciu latach, gdy nachodzą mnie obawy i wątpliwości słyszę jego głos:

– Basiu! Zjechałem, zjechałem!

Głos ten powoduje, że tak jak wówczas – zabieram się do działania! I wtedy w głowie pojawia mi się pytanie: czy na coś nowego w życiu jest za późno?